sobota, 20 października 2012

Nowy adres

Zacznę od tego, że poniekąd mam już internet. Jest więc okazja, by pochwalić się miejscem zamieszkania.

Nie jest tajemnicą, że przez jakiś czas pozostawałam nieco bezdomna i mieszkałam w hostelu na górce przy skrzyżowania autostrad, alternatywnie u Gośki i Marka. Powodem tego była moja niemożność zrobienia czegokolwiek w Norwegii, jako że nie mając fodselsnummeru (takiego naszego peselu) nie mogłam otworzyć konta w banku, podpisać umowy itd.

W krytycznym momencie zdarzyło się to, co prędzej czy później zdarza się każdej księżniczce... mianowicie zajechał książę na białym koniu (dalej zwany Marcinem).

Dodatkowo, znaleźliśmy idealne mieszkanie. Już już mieliśmy podpisywać umowę z panem O., kiedy zdecydowałam się pójść na jeszcze jeden visiting (oglądanie mieszkania, w praktyce swoisty casting). Specjalnie przybyłam 5 minut przed czasem, bo podejrzewałam, że gdybym przyjechała punktualnie, byłoby jeszcze kilka osób i wszyscy mówiliby po norwesku. A tak miałam okazję pogadać z właścicielką Anne i jej mężem w sześcioro oczu. Zdecydowanie, było to przeznaczenie. Powiedziałam, że jestem architektem (magiczne słowo), właśnie dostałam pracę itd. + że Marcin pracuje w oil og gas (trzy magiczne słowa). Anne była zachwycona, bo mieszkanie do tej pory wynajmowało 2 architektów (ha, przeznaczenie). Dzień później zadzwoniła z informacją, że wybrała nas, no i kiedy możemy podpisać umowę. Marcin przylatywał w środę wieczorem, umówiliśmy się na czwartek rano. Był to 6 października, słoneczny i piękny.
Akurat kiedy siedzieliśmy w banku zadzwonił do Anne przedstawiciel firmy dostarczającej prąd z pytaniem, czy nie chce zmienić taryfy i osoby, na którą przychodzą rachunki. Jak widać, nic nie jest przypadkiem. Marcin stał się nowym odbiorcą energii elektrycznej (no i właśnie przed kilkoma dniami wyjęłam ze skrzynki pierwszy rachuneczek, ha ha).

Mieszkamy w części Oslo zwanej Fagerborg, zaraz koło parku i pięć minut spacerkiem od Majorstuen, lokalnego centrum. Mamy więc wszystko - za oknem ciszę i spokój, budynki z lat trzydziestych (klimat trochę jak w Kolonii Staszica, z tym, że teren jest bardziej rozległy), najlepsze sklepy z serami, rybami i ciuchami plus stację metra i tramwaj. Sąsiedztwo utrzymane w klimacie posh dobrze ustawionej klasy średniej, lekko przyprószone bluszczem i spatynowane starością. Nasz budynek jest nieco zaniedbany i odpada z niego farba, podejrzewam, że nie jest to przypadek, a siły Kosmosu specjalnie powstrzymywały właścicieli przed remontami, by stać nas było na czynsz.

Mamy dwa pokoje w amfiladzie + kuchnię + łazienkę w amfiladzie... jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Chodzi o to, że jest dostępna z korytarza i z sypialni.

Możecie podziwiać nasze mieszkanie na zdjęciach z wprowadzki: przed umeblowaniem i w trakcie umeblowywania. Jest też nasz pierwszy obiad i pierwsze śniadanie.

Postanowiliśmy wyposażyć nasze boskie lokum klasykami z IKEI. Nic innego nie przyszło nam go głowy, ponieważ Marcin zamierzał zostać w Oslo tylko do niedzieli (czyli 3 dni), a ja nie miałam jeszcze wtedy pieniędzy. Mieliśmy mało czasu. Do tego zakupiliśmy pralkę. Na zdjęciach widzicie salon z sovesofa bedinge, czekającą na szanownych gości (bardzo wygodna).

Te sielskie dni upłynęły nam na skręcaniu mebli, spacerach i kupowaniu łyżek, talerzy, etc. Mieliśmy szczęście do świetnej pogody.

Więcej o miejscu, gdzie mieszkamy możecie dowiedzieć się tu: http://en.wikipedia.org/wiki/Fagerborg oraz tu: http://en.wikipedia.org/wiki/St._Hanshaugen.

Ponieważ przy okazji wynajmu mieszkanie mieliśmy okazję otrzeć się o wielki świat obrotu nieruchomościami w jednym z najdroższych miast świata, przy następnej okazji opowiem nieco o tym, co, gdzie, jak i za ile, a do tego troszkę o tym, jaka jest polityka rządu Norwegii dotycząca zapewniania dachu nad głową obywatelom (żeby nie mokli).

Tymczasem moje życie płynie powoli (bardzo powoli) i średnio ciekawie. Mam to szczęście, że jestem zafascynowana pracą i projektem, który przypadł mi w udziale. Spędzam więc w biurze długie godziny. Potem idę na siłkę, albo wracam na sovesofa bedinge, co jest nieco lamerskie i może nie powinnam się do tego przyznawać, ale takie są fakty. Ostatnie smutne jesienne dni zmusiły mnie do powtórki z klasyki: Indiana Jones, Gwiezdne Wojny i Lord of the Rings plus w ramach bonusu Woody Allen. Nie jest jednak tak, że spędzam czas bezproduktywnie. Studiuję książkę do norweskiego i gotuję. Oglądałam ostatnio zdjęcia z wizyty co poniektórych Czytelników w Tscharnowie, zainspirowana tym zrobiłam fryturę (norweską obleśną fryturę zamrożoną od razu w jakimś sosie, czego nie zauważyłam podczas zakupów) z kurczakiem w sosie śmietanowym (który wyszedł mi świetnie!). Brakowało mi wina, ale ponieważ jest koniec miesiąca (w tym miesiącu koniec miesiąca nadszedł szybko...), nie mogłam sobie pozwolić. Podejrzewam, że całą tę posuchę odbiję sobie w trakcie najbliższego pobytu na łonie ojczyzny.

Do poduszki czytam "When Money Dies" Adama F., fascynującą przypowiastkę o tym, co się dzieje, kiedy rząd zaczyna drukować pieniądze bez opamiętania. Autor opisuje przykład Republiki Weimarskiej - a dokładniej czasy mniej więcej od początków I wojny światowej do końca II wojny światowej. Książka napisana została bodajże w latach 70. w US of A, kiedy szalała hiperinflacja i nikt nie wiedział, co się dzieje i dlaczego.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz